sobota, 24 sierpnia 2013

Kudypy

od kilku lat obiecywaliśmy sobie wyprawę do arboretum w Kudypach. w końcu to tylko kilka kilometrów za miastem i nawet zwykłe autobusy tam dojeżdżają. tylko jakoś tak nigdy nie było nam po drodze.


budynek administracji. jest przepiękny i jeśli kiedykolwiek mielibyśmy budować dom, chcemy żeby wyglądał podobnie do tego. nic udziwnionego. 



a samo arboretum jest fajne. dużo dużo rozmaitych roślin. wiosną, gdy wszystko kwitnie, musi być tam szalenie ładnie. (mamy dziki plan wybrać się znowu na wiosnę, gdy zakwitną magnolie).


dziewięćsił bezłodygowy.

i moje zabawy aparatem. nie jestem mistrzem fotografii i raczej nie zostanę nim jeszcze długo :]


poziomki!

sobota, 17 sierpnia 2013

tymczasem na drutach i na balkonie

dzieje się:]
znowu mam wenę i chęć, więc na drutach kilka projektów jednocześnie :) yay!

dewberry, malabrigo sock, chusta sweet dreams. na prezent, oczywiście zabrakło mi włóczki na kilka ostatnich rzędów (partię koronki powtórzyłam dwa razy).

i mój szary estończyk z dropsowego kid silka. 3 motki poszły na część główną, teraz na drutach mam 600 oczek bordiury (nadal nie mam pewności czy dobrze policzyłam ilość oczek).

na drutach mam jeszcze mężowski sweter in grey, z dropsowego nepala. podejście czwarte, ale liczę, że tym razem już ostatnie : )

pozazdrościłam blogerkom ogródków na balkonie. a że mam do dyspozycji dwa spore balkony, do tej pory niewykorzystywane właściwie w ogóle, postanowiłam zadziałać co nieco.


doniczka z tajemniczymi nasionkami od Eli. nie mam pojęcia, co z nich wyrośnie.


 lawenda. krzaczek kupiony w Obi, ma się nieźle. bo lubię.


pak-czoi. ślicznie i bardzo szybko wykiełkowała, rośnie bardzo zacnie.


bazylia cytrynowa. mimo upałów trzyma się nieźle.

jak na razie bardzo skromnie, dość późno zaczęłam balkonowe uprawy w tym roku. w następnym sezonie obiecuję sobie poszaleć z warzywami i większą ilością ziół. już się cieszę na własne pomidory :)

czwartek, 15 sierpnia 2013

mój pan mąż jest kochany

jak w tytule. :]

sam, z własnej nieprzymuszonej woli zabrał mnie do sklepu włóczkowego w Krakowie.


o tu :) i mogłam zaszaleć :]
teraz juz wiem, jak czuje się pan Mąż w sklepach z planszówkami. tyle dobra dookoła, wszystko piękne i na co tu się zdecydować? wielka zaletą sklepu jest możliwość pomacania włoczek. (a tanie niestety nie są, więc zawsze to miło sprawdzić łapkami czy miękkie, i połyskliwe i w ogóle jakie są). dzięki temu odkryłam, że nie każde malabrigo mi się podoba .




po wielu minutach oglądania w końcu udało mi się zdecydować.



Botany Lace. nie mam jeszcze pojęcia co z nich będzie, ale zgodnie z obietnicą, będzie to tylko dla mnie. (kolor w rzeczywistości jest zupełnie inny. szary melanż z przetarciami w bordo i fiolecie)
Zatem, mówiłam już, że mam najwspanialszego męża na świecie?

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

dawno mnie nie było

od wyjazdu na Hainekena trochę się porobiło i mam kilka zaległych postów, sukcesywnie je powrzucam.
nadal rozbijamy się festiwalowo, sporo się dzieje na drutach, trochę się dzieje również na balkonie:] po drodze robiłam również redakcję i korektę tekstów o teorii tańca. nigdy nie sądziłam, że notatki z wykładów z teorii językoznawczych jeszcze kiedyś mi się przydadzą.

nowa praca wydaje się już obłaskawiona, i już zaczyna mi powoli powszednieć. na pewno nie jest to moja ostatnia ostateczna praca ^^

właśnie wróciliśmy z coke festival w Krakowie (mimo, że obiecaliśmy sobie, że w tym roku do Krakówka się nie będziemy wybierać). ale Flo. a ja się jaram Flo, jak trawa na wiosnę.

pit stop w stolicy, jak zawsze na głowie Eli i Andrzeja. Naszym przyjaciołom powiększyła się ostatnio rodzina o dwóch, przecudnej urody chłopaków.


Dżersej i Louis, Sinkoty. Adoptowane dzięki akcji SinClubu. same słodkości, miauczące, bawiące się i w ogóle kochane.

spędziliśmy z nimi jeden wieczór i jeden poranek najgorętszego dnia tego lata, i jak zawsze w towarzystwie Kuny i TŻeta jej było nam szczególnie zacnie.

ruszyliśmy w drogę Polskim Busem (niezmiennie uwielbiam) i PKP (nie najgorzej). wśród stada dziewoi upstrzonych brokatem i w wiankach na głowach, czuliśmy się nieco nie na miejscu. takiego tłumu na peronie dawnom już nie doświadczyła.
Kraków, jak zawsze magiczny. mimo, że upał, mimo że nie było czym oddychać, mimo tłumu wszędzie. mieszkaliśmy tym razem na Kazimierzu, w ulubionym Moon Hostelu.

Coke Festival - taki mniejszy HOF. podobne rozwiązania logistyczne, smyczki i plany koncertów w dodatku do opasek. i festiwalowe autobusy również, aczkolwiek nieco gorzej zaplanowane niźli w Gdyni.
dwie sceny,niezłe nagłośnienie, niezły line-up. Biffy Clyro i Florence. Ogień. przezacne koncerty.



tym razem zrobiliśmy sobie leniwy Kraków, bez zwiedzania, za to z małymi wizytami w ulubionych miejscach. Obiad w Gruzińskim Chaczapuri , deser w pijalni Wedla na Rynku i najlepsze na świecie lody na Starowiślnej (na przeciwko hostelu!). plus nocna wyprawa tramwajem i spacery po Rynku.
małe-duże zakupy w likwidowanym empiku i do domu.

to był dobry weekend.