przyjaciółka trzy tygodnie temu urodziła córkę. macierzyństwo nieco daje jej w kość i żeby choć troszkę poprawić jej nastrój wybraliśmy się we czwórkę (dziecię, kumpela, jej małżonek i ja) do
skansenu w olsztynku. pogoda była przednia, ciepło i słonecznie, droga niemal pusta a skansen nieco senny, choć dość tłumnie odwiedzany.
chyba ostatnie tego lata tak cudownie kolorowe kwiaty:] obrastały okolice chałup i pola w sposób wielce malowniczy. gdzieniegdzie pasły się zwierzaki. widzieliśmy krówki, koniki sporo kurczaków i kur. gęsi i kaczki, i kozy oraz najważniejsze - małe stadko owiec.
w jednej z chałup zobaczyłam kołowrotek, śliczny, stary z trochę bezsensownie narzuconą garścią lnu. za to pod nim, w misce leżała sobie wełna ze skansenowych owiec, być może uda mi się ją dostać na własność. owiec w skansenie nie ma wiele, jednak są o tyle interesujące, że są to
skudy:]
w chałupie stały również krosna! sprawne, osnute i z rozpoczęta robotą. pogadałam z panią kustoszką, zdobyłam numer telefonu do pani, która zajmuje się tkactwem w skansenie i mam nadzieję, że będę mogła nauczyć się czegoś niedaleko w sumie od domu.. jeśli to nie wyjdzie, zostaje mi kurs w Łucznicy. (po przeanalizowaniu bowiem wszystkich za i przeciw i ekonomii kurs w Łucznicy wydaje mi się bardziej opłacalny niźli kurs w Węgorzewie.)
pełna emocji przytachałam moje krosna z piwnicy do domu. leżą sobie teraz w pokoju (projektowanej sypialni vel dziecięcym, niebezpiecznie zmierzającym do zostania pracownią:])i czekają na składanie. po dogłębnych obserwacjach krosien ze skansenu dochodzę do wniosku, że moje są bardzo podobne:] martwię się tylko, czy mają wszystkie części :/, o czym, mam nadzieję, przekonam się jutro.
wypad do olsztynka był też okazja do testowania nowego aparatu, który dostałam od taty. jest świetny:]! (tata i aparat rzecz jasna. alpha 300)